Tym razem sie udalo. Kiedy przyjechalismy do liniki najpierw poszlismy do laboratorium zrobic badanie krwi. Nie obeszlo sie bez drobnego incydentu, bo kiedy pani laborantka pyknela igielka w palec, krew siknela w gore, co sie rzadko zdarza. Ale nic to. Najwazniejsze, ze ilosc leuocytow byla wysoka ( 2600 ), co do poprzednich 1700 mialo sie super.
Pognalismy wiec na oddzial, gdzie mila pielegniarka wskazala nam pokoj nr 3 i powiedziala, ze lozko dla Marty jest juz gotowe.
Potem jak zwykle rutynowe wsadzenie igly do portu, kroplowka z soli fizjologicznej, kroplowka antywymiotna i w koncu chemia. Ta dzisiejsza to mocna chemia , ktora jedna, wyciskana z wielkiej strzykawy przez specjalny automat leciala przez 4 godziny, a druga przez dwie. Jak na razie Marta niezle znosi chemie i nawet z apetytem jest lepiej niz poprzednio.
W pokoju lezy z dziewczynka okolo 11 - 12 letnia i z jej mama.
Zaczal sie dla mnie okres codziennej jazdy do Martusi i przesiadywanie tam do poznego popoludnia. Wiem, ze jest jej to bardzo potrzebne, nawet jesli nic nie mowimy i milczymy sobie. Ale jestesmy razem i to sie liczy.
Nie zostaje z nia jednak w szpitalu, bo jakby nie bylo ma juz 16 lat i powinna troszke samodzielnosc potrenowac. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz